Kazimierz Łastawiecki, 1983
(...) Jerzy Zabłocki zaprosił mnie do swojej pracowni. Zobaczyłem tam cykl obrazów wysmakowanych, czystych estetycznie i strasznych w tym, co jest ich istotą – w treści. (Jeśli za istotę obrazu można uważać tylko treść. Ale to jest uważanie dyletanckie, nader powierzchowne. Znamionujące prostaka.) Te PTAKODEMONY to jest motyw ptaka o demonicznym dziobie, szponach, skrzydłach, locie, lądowaniu, wzbijaniu się w górę, szybowaniu nad szarą i zakrwawioną ziemią, są intrygujące i drażniące. Są nadnaturalnie duże. Przykrywają sobą i swoim cieniem wszystko. Patrząc na nie (raz są podobne do samolotu bojowego, a raz to spotwornianego sępa czy jastrzębia) przypomniałem sobie Goyę i jego rysunki z cyklu „Gdy rozum śpi, budzą się demony”. I jeszcze przypomniał mi się nasz Artur Grottger z jego umęczoną „Polonią”.
Bo PTAKODEMONY (nie wiem, jak Zabłocki nazwie ostatecznie ten cykl?) można interpretować i rozumieć jako symbole strachu, czegoś, co męczy, prześladuje, co jest w ciągłej walce. Oczywiście jest to inna poetyka, inna optyka, inna płaszczyzna i inna symbolika. Bez mieczy, ran, łańcuchów, krwawych tez, nietoperzy, diabłów o oślich głowach. Orzeł Zabłockiego, koloru ognia, nie ma żelaznych kul u nóg, ale też nie może wzlecieć w niebo, mimo rozpostartych skrzydeł, bo jego nogi są splątane i jakby uwięzłe w ziemi. Inny ptak, niby samolot delta, wyciągnięty w locie nad ziemią, jest jak zwiastun apokalipsy. Jest straszniejszy od tych biblijnych, konnych zwiastunów.
Wydawało mi się, że znam na tyle Zabłockiego, aby mniej więcej wiedzieć, co on może widzieć w swoich snach. Co mu zastępuje drogę w biały dzień i przed czym ucieka, gdy chwyta za pędzel. Ale tylko wydawało mi się. Człowieka, nawet będąc z nim na co dzień i przez całe lata, pojąć trudno. Artystę dziesięć razy trudniej, bo obcuje i gada z demonami. Sztukę zaś robi się po to, by dać materialny wyraz zachwytu nad pięknem, jakiego doznajemy żyjąc, lecz i po to, by się uwolnić od natrętnych i przerażających obsesji. (...)